- Odejdź z tego świata grzeszna istoto - usłyszałam przez sen, po czym dostałam w twarz solidną porcją nieświeżej wody.
Poderwałam się z łóżka i otworzyłam oczy. Przez okno zaglądał kaznodzieja uzbrojony w krzyż, grube wieńce z czosnku i wiaderko z podejrzaną substancją, otoczony przez rzesze swoich parafian.
To takie buty.
Szybko wyskoczyłam z łóżka, świecąc gołymi nogami, i korzystając z chwilowej nieuwagi świętego ojca chwyciłam za miotłę z wierzbowych witek, wywijając nią w powietrzu i wykrzykując groźby.
- Życie się wam znudziło?! Czego nie dacie człowiekowi pospać?!
- Precz z naszych oczu bezbożnico jedna! - krzyknęła jedna z pulchnych staruszek.
- I co jeszcze?! - oburzyłam się.
Od półtora roku, czyli odkąd zamieszkałam w tej leśnej chatce, nie dają mi spokoju miejscowi autochtoni. Pełni niezrozumienia dla mej magicznej działalności terroryzują okolicę i urządzają szturmy na moje terytorium. Na początku nie przejmowałam się tym zbiorowym atakiem szału, ale odkąd dowiedzieli się, że często bywam na ich ukochanym cmentarzu, postanowili stworzyć lokalną armię zbawienia od nieproszonych wiedźm-nekromantów. No i co im to przeszkadza? To już kulturalnie nie można pójść i porozmawiać sobie z wujkiem Stasiem w nocy o cenie piwa przed siedemdziesięciu laty? Albo zapytać panią Hanię jak robiła własnej roboty bimberek i pierożki z jagódkami? A świątynia? Świątynia jest daleeeko! Na pewno nie zbezczeszczę jej z takiej odległości.
Popatrzyłam na sterczący z moich dłoni kikut po miotle. Tak nią natrzęsłam, że prawie wszystkie witki powypadały. A dowódca tych źle nastawionych do mnie niedobrych ludzi jak stał tak stoi przy oknie niezrażony moją wojowniczą postawą. Trzeba powziąć mocniejsze środki. Wyprostowałam się, podniosłam ręce w błagalnym geście do nieba (w moim przypadku do sufitu i zwisających z niego smętnie ziół), rozstawiłam szerzej nogi i wykrzyczałam głośno:
- Salus! Aegroti! Suprema! Lex!
Przeciwnik krzyknął piskliwie, okutał się w szatę jak złapana na sianie dziewka i zrejterował. Za nim pobiegli członkowie jego bohaterskiej drużyny.
Kolejny raz zdziwiłam się jak zwykła sentencja w języku nekromanckim może pomóc w życiu. Wbijane przez wiele lat niewiele znaczące "zdrowie chorego najwyższym prawem" właśnie uratowało mnie od monotonnego sprzątania po nieuchronnym akcie wandalizmu. Wyjrzałam przez okno. Do listy strat należało dopisać rabatkę z ziołami, miotłę i lekko naderwaną okiennicę. W zamian dostałam znoszony but na wpół wdeptany w ziemię i wiadro z resztkami nieznanej, lecz znajomo pachnącej substancji, z którą zdążyłam już się poznać twarzą w twarz.
Przymocowałam jako tako okiennicę, zamknęłam okno, zmieniłam pościel, która przesiąkła święconą wodą (teraz rozumiem, że tylko ją świecąc mogło wydobyć się taką głębię zapachów) i usiadłam za stołem. Taak, przeciągnęłam się, nie za dobrze się ostatnio dzieje. Miejscowa ludność jest coraz bardziej aktywna, lokalne nieboszczyki są nazbyt spokojne i gadatliwe, nie dając mi tym samym żadnej możliwości znalezienia pracy, a pieniążki się powoli kończą. Trzeba ruszyć w świat. Ale jak się nie chcę! Te wszystkie rzeczy, które trzeba zabrać (inaczej skończą jako ognisko na cześć wypędzenia wrednej wiedźmy z okolicy), brak toalety i spanie na twardej zimnej ziemi, głodówka (póki nie trafię na biegające darmowe żarcie po lesie), wiele dni nieustannego wędrowania, niepewne zarobki... Jeśli życie wydaje ci się za proste, to znaczy, że zrobiłeś cos źle. Właśnie widzę.
Czas się zbierać.
***
Cały swój skromny i mniej lub bardziej potrzebny dobytek wcisnęłam do dwóch toreb podróżnych. Połowę tego wszystkiego stanowiły książki - moje sumienie nie pozwoliło mi zostawić choć jednej. Wzięłam jedzenie, trochę ziół, kota i ruszyłam w drogę. Zaklęcie zmniejszenia wagi ciut pomogło, ale nadal miałam na plecach ogromne dwa worki. Szczęśliwie wolny od trudów człowieczych kot szedł obok i krytykował wszystko co się da.
- Patrz, Lilka, co za koty! - narzekał. - Zupełnie wstydu nie mają. Żeby świecić tyłkiem przed...
- Tak, tak - potaknęłam, nie porzucając swych myśli.
- Ty mnie w ogóle nie słuchasz, bezbożnico jedna, żeby czort twaju mać! - burknął urażony kot.
Już miałam odpowiedź na końcu języka, kiedy zobaczyłam na przydrożnym sponiewieranym drzewie kartkę. Krzywymi, powykręcanymi literami nakreślono: "sioło Władówka szuka gieroja zacnego, co by uwolnił bożnych ludzi od upiora strasznego, niebios nie szanującego". Zapatrzyłam się. To było po mojej profesji, jednak wieśniacy nazywali zazwyczaj wszystko to, czego nie mogli pojąc swoim niezbyt dużym rozumkiem upiorami, strzygami i "czort licho wie co". Narysowana nieporadnie pod tekstem wypchana sakiewka mnie przekonała.
- Idziemy! - powiedziałam do kota.
Już drugą godzinę kręciliśmy się po okolicy w poszukiwaniu wsi. Hojnie obsiane zbożem pola i dobrze wydeptane ścieżki utwierdziły mnie w przekonaniu, że jesteśmy blisko. W końcu zniecierpliwieni przedarliśmy się przez złociutki pas owsa i oto stanęliśmy przed wielce sławetną Władówką, to jest, przed pięcioma domami i dwiema stodołami.
Wyskoczyłam szybko ze zboża i ruszyłam na poszukiwanie przedstawiciela rasy ludzkiej.
Pierwsza chatka była zamknięta na cztery spusty. Druga tak samo. Dopiero za trzecim podejściem moim oczom ukazała się chudziutka starowinka z narzuconą na głowę kwiecistą chustą, przebierająca soczewicę.
- Dobry! - przywitałam się, stając przed staruszką. - Ja w sprawie upiora strasznego, sioło prześladującego.
- A, dobry i ciebie dziecinko. Toć ty za drobna jest, a upiór lubi takie. Wracaj do domu, do męża - poradziła przedstawicielka Władówki, nie przerywając interesującego zajęcia.
- Choć drobna jestem to jednak chcę wybawić zacną wieś - kontynuowałam, wyczerpując do cna specjalistyczne wiejskie słownictwo. Tego im zazdroszczę. To ja się muszę namęczyć, żeby coś tak kwiecistego wyprodukować, a oni... Mniejsza z tym.
- To idź do Wasi, sołtysa naszego, od ludzi szuka do upiora strasznego - rzekła starowinka wskazując sękatym palcem zielony drewniany domek po drugiej stronie drogi.
Podziękowałam i udałam się na poszukiwania szanownego Wasi.
Szacowny Wasia okazał się postawnym mężczyzną w średnim wieku. Brzuch, od nadmiernego spożywania złocistego trunku, nie mieścił się za stołem, tak więc rozmawialiśmy przed jego domkiem, na ławeczce.
- I dawno upiór atakuje? Widział go kto? - zaczęłam wywiad.
- Ze dwa roki już bedą. Najpierw załatwił moją Byśkę, krówka dojna z niej była, taka szkoda. Potem rzucił się na ludziska. Przepadła Staszkowa świekra, sierotka o z tamtego domku, kowal... Kto zginął i dom zostawił, tośmy rozebrali chałupę i płoty robili. Dlatego tak mało chatyn zostało. Było spokoju z kilka tygodni, a potem jak zaczął wyć po nocach, kury żreć, tak myśmy nie wytrzymali i zaczęli szukać gieroja. Nazbierali my mieszek złota, dobrego, aż ze stolicy, mój świętej pamięci ojciec jeszcze przywiózł. Kto pokona upiora i truchło pokaże ten dostanie pieniążki. Wczoraj poszli do lasu, dwóch gierojów, jeden duży i taki mniejszy, pryszczaty, ale nie wrócili i myślimy, że ich upiór zeżarł.
Tak... Upiór upiorem, ale łeb do interesów to mają. Dla pewności sołtys potrząsł sakiewką.
Dobra, biorę to. Upiór, nie upiór, ale żarcie będzie.
Wyszłam już spory kawałek po za wieś, powoli idąc krętą leśną ścieżką. Nie no, ładny lasek, przyjemnie tu jakoś. I jakie borowiki! Czort z upiorem, na zupę będzie! Klęknęłam i zaczęłam aktywnie zbierać plon włodówkowej ziemi. Zaczynało dopiero zmierzchać, więc do spodziewanego spotkania z upiorem zostało trochę czasu. Tak mnie to wciągnęło, że nie zauważyłam kiedy zrobiło się wokół ciemno, a gwiazdy zaczęły złośliwie mrugać do mnie z nieba. Nekromanci są dziećmi nocy, więc czujemy się wtedy jeszcze lepiej jak w dzień, nawet wzrok mamy lepszy. Właśnie w ten sposób załatwiałam miejscowe grzybiarki. Wiedźma zawsze będzie wiedźmą, to dziedziczne.
Moją dewastację naturalnego środowiska przerwał straszliwy ryk, na moje oko przerywany nieudolnym ochrypłym skrzekiem. Krzaki malin znajdujące się dobre sto metrów dalej zaczęły się trząść tak, że na poszycie posypały się owoce.
Najlepszą obroną na atak jest atak. Z dzikim wrzaskiem rzuciłam się w kierunku podejrzanych krzaczorów wspominając w biegu poranne treningi, kiedy jeszcze byłam nieopierzonym uczniem. Krzaki znieruchomiały, a po chwili wyskoczyły zza nich dwie istoty z podejrzanymi długimi przedmiotami w łapach. Zatrzymałam się. Większy przeciwnik zrobił to samo, łapiąc mniejszego za kołnierz.
Właśnie spotkałam swoich koleżków po fachu.
Siedzieliśmy przy wesoło skrzącym się ognisku, chmurnie spoglądając na siebie. Po drugiej stronie siedział wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna koło trzydziestki. Po czarnej aurze rozpoznałam w nim nekromantę i jestem pewna, że on mnie też rozpoznał i szybko domyślił się co tu robię. Obok siedział pryszczaty niedorostek patrzący na mnie wilkiem. Uczeń. Żaden szanujący siebie nekromanta nie będzie się tak irracjonalnie zachowywał. Ech... Gdyby to byli przygłupi madzy bojowi, sprawa wyglądałaby prosto. Z nekromantami nie pójdzie tak łatwo. Jesteśmy specjalistami od umarlaków, upiorów i wszelakiej siły nieczystej. Madzy bojowi wbrew wszystkiemu zazwyczaj unicestwiają się nawzajem, zamiast walczyć przeciwko sile nieczystej, dziesiątkującej przygraniczne wioski. Do takiej stolicy byle strzyga nie polezie. Za dużo ludzi. Nekromanci są rzadko spotykani, do tego trzeba mieć dar. I najlepiej mieć wśród przodków jakiegoś zmiennokształtnego, od biedy wampira. Ja, jak i mój złowieszczo na mnie łypiący koleżka, oddzielony od mojej skromnej persony pomarańczowym płomieniem, byłam w większej części demonem, niż człowiekiem. Demony w naszym świecie można spotkać rzadko. Wyglądają jak ludzie, zachowują się jak ludzie, ale są ogromnie naszpikowani magiczną mocą. Świetnie kierują umarlakami, potrafią przywoływać duchy, słowem - z demonów wychodzą najlepsi nekromanci. Mój ojciec był demonem, a matka człowiekiem. Dzięki temu choć w jednej drugiej byłam człowiekiem. Za to mój przeciwnik w walce o pracę był o wiele bardziej demoniczny niż ja. Moja nie-ludzka połowa świetnie to wyczuwała i niepokoiłam się na samą myśl o tym, gdybyśmy musieli walczyć. Nieładnie. Trzeba coś wymyślić i to szybko, bo inaczej przyjdzie nasza jesień średniowiecza.
Niespodziewanie na ratunek przyszedł mi na pomoc niedorostek.
- Czego się po lesie szwendasz? Potem różne takie zjadają upiory i my, nekromanci, musimy sprzątać bajzel - stwierdził ten wspaniałomyślny młodzieniec, jawnie nie rozpoznając we mnie maga.
Westchnęłam. Nekromanta również, najwyraźniej porażony tępotą swojego ucznia. Cóż zrobić? Uczeń to towar limitowany. Połowa nie przeżywa na szczęście pierwszego roku albo ucieka...
- Przyszłam pokonać upiora - odparłam grzecznie, pamiętając, że z umysłowo chorymi trzeba postępować ostrożnie.
- Jak? - roześmiał się uczeń, dla spotęgowania efektu turlając się po podłodze. - Nóżkami poświecić, tyłeczek pokazać?
Obraziłam się. To prawda, niewysoka ładna blondynka nie budzi respektu, ale to nie znaczy, że nie można jej poważać! Jak mu zaraz pokażę swoją blondynkowość...
- Przestań - powiedział nekromanta do ucznia. Potem zwrócił się do mnie. - To upiór wyższej klasy. Nie poradzimy sobie z nim w dwójkę, bo to jego terytorium, a nie mamy tyle czasu, żeby za nim ganiać. Proponuję współpracę. Potem podzielimy honorarium na trzy części i koniec.
Zamyśliłam się. O ile ciekawiła mnie współpraca z innym nekromantą, o tyle nie widziałam pożytku z ucznia.
- Na dwie części - powiedziałam stanowczo, patrząc złośliwie na ucznia.
- Zgoda - potulnie zgodził się nekromanta.
Zgasiliśmy ognisko i dobre pół nocy siedzieliśmy w krzakach wyczekując sławetnego potwora. Jak na razie załatwiłam sobie pewne zapalenie korzonków.
Albo potwór wziął sobie wolne albo pokazał nam szczyt własnej wredoty. Cóż zrobił? Ano nie pojawił się.